Wywiady

Wywiad z Tomaszem Mościckim

Jest Pan niezwykle wszechstronnym człowiekiem nie tylko jeśli chodzi o fotografię. Pańskiej działalności i twórczości można by poświęcić całą książkę. Będę chciał, jeśli Pan pozwoli, za chwilę poruszyć i inne tematy, nasza strona jest jednak o gumie i dlatego na początek pytanie niejako sztandarowe. Jaki był powód i początki Pańskiego zainteresowania gumą ?

Co do książki to raczej bym nie przesadzał. Wyszłaby raczej broszura i to dość cienka.

Jeśli chodzi o fotografię – to właściwie w świetle obowiązujących zasad, przepisów i definicji jestem amatorem. Moim chlebem jest dziennikarstwo i krytyka teatralna, fotografia zaś – ta rozumiana profesjonalnie – daje mi możliwość zdobycia najwyżej deseru.

Guma zaś jest zajęciem dla amatorów właśnie, to znaczy – wziąwszy pod uwagę łaciński źródłosłów i powinowactwo „amatorów” z włoskim dilletanti, a oba te słowa oznaczają miłośników – czyli jest zajęciem dla ludzi, którzy autentycznie lubią fotografię i oddają jej wszystek swój wolny czas. Tak samo jest ze mną.

Początki? 9 lat temu mocą szczęśliwego przypadku miałem zaszczyt i przyjemność poznać Wiesława Zielińskiego. U niego to w pracowni wisiały oprawione w ramki dziwne… no właśnie. Nie fotografie, a nie obrazki. Tak sobie wówczas myślałem. Gospodarz uświadomił mnie, że są to gumy.

Słyszałem już wcześniej o tej technice, rok przed naszym spotkaniem w warszawskiej bibliotece przy Koszykowej przeglądałem stare numery FOTO (było kiedyś takie pismo o fotografii, wtedy jeszcze poważne, a nie płatny katalog reklamowy jak dziś…), i w jednym z numerów pokazano przykłady dawnych technik fotograficznych. Ponieważ wówczas niezbyt jeszcze dokładnie wiedziałem, czego tak naprawdę chcę od fotografii, albo czego ona chce ode mnie – przyjąłem to – jak to się powiada – „do akceptującej wiadomości”, uznałem to za cos bardzo interesującego, może nawet zbyt manierycznego – dalej robiłem brom. Jako się rzekło – rok później na mojej życiowej drodze pojawił się Wiesław Zieliński (jeden z najszczęśliwszych faktów w moim życiu!) i wówczas zacząłem myśleć, jak właściwie jest z tą techniką. Ona daje takie możliwości obróbki obrazu, a ja bardzo lubię ingerować w to, co zastałem…

Wcześniej robiłem pseudosolaryzacje, heliobromy, popełniłem nawet kilka reliefów, próbowałem w sił w izohelii dwu- i wielotonowej. Czyli ta potrzeba zabawy z obrazem siedziała we mnie głęboko.

Odważyłem się latem 1992 roku, kiedy to jako bezrobotny i nikomu nieznany absolwent teatrologii nie miałem forsy, za to czasu – w nadmiarze. Wiesław pożyczył mi wspaniałą amerykańską książkę, z która wyjechałem pod namiot. Przeczytałem, przemyślałem. We wrześniu 1992 roku zabrałem się do pracy. Nie wiem, chyba przeznaczeniem było, żebym pozostał w kręgu „zagumionych”. W tym czasie w Starej galerii ZPAF prezentowano retrospektywna wystawę śp. Aleksandra Sobolewskiego, wybitnego gumisty starszego pokolenia. Pan Aleksander bardzo się ucieszył, że „młodzi w ślady starych”. No i tak jakoś to poszło. Początki były – jak na moje dzisiejsze wymagania – rozczulająco nieporadne. Mam tę pierwsza gumę przez cały czas, ale nikomu nie pokażę.

Krótko – interesowało mnie „majdrowanie” przy obrazie. Zawsze odczuwałem sympatie i respekt dla tzw. starej fotografii, ale zastanawiałem się, jak sensownie i nie powtarzając dosłownie starej estetyki wprzęgnąć jej elementy w nowoczesność.

Jak więc wygląda Pański gumowy warsztat i jakich to nowoczesnych technik w nim Pan używa? O czym powinni wiedzieć młodzi stażem adepci gumy na temat procesu by nie popełniać znanych Panu a trudnych do ominięcia błędów? Nie ukrywam , że celem moich pytań jest również chęć poznania tajemnic Pańskiego warsztatu.


Do tej pory pracowałem niemal dziewiętnastowiecznymi metodami. Niemal – bo fotografuje małym obrazkiem, robię powiększenie na matowym papierze, często, a właściwie zawsze dokonuję na nim ołówkowego retuszu. Negatyw robię metoda stykową. Jeszcze parę lat temu do wyrobu kontrnegatywów stosowałem polskie papiery o najniższej gramaturze i gradacji specjalnej albo miękkiej. Papier przetłuszczałem parafiną, która normalni ludzie dają swoim chorym na pardon, przeczyszczenie. Gdy kończył mi się ten cenny specyfik udawałem się do apteki i tu po zamówieniu 5 buteleczek musiałem bohatersko znosić pełne współczucia miny różnych pań magister, które na próżno próbowały doczytać się nań mym obliczu śladu cierpień zdrowotnych – dotkliwych, a raczej wstydliwych. Tak to sobie trwało przez pierwsze 5 lat mojego „gumowania”. Niestety, kilka lat temu Foton zmienił najwyraźniej dostawcę papieru podłożowego i ten nowy papier nie dawał się już przetłuszczać. Wówczas zmieniłem technologię produkcji kontrnegatywów. Dziś używam
półtonowych błon graficznych o matowym wykończeniu. Dają on możliwość dalszego retuszu fotografii (jest to po prostu echo Bułhakowego wtórnika). Przez wiele lat bałem się stosowania komputera do obróbki fotografii
uznając go za narzędzie mające w sobie niebezpieczna łatwość, mamiące kiczem. Od paru tygodni wślepiam się w ekran swojego elektronicznego bydlaka i zamierzam się z nim zaprzyjaźnić w sprawie gum. Jednak na nierównych prawach – to on ma służyć mnie, a nie ja jemu. I tu chyba dochodzimy do drugiej części Pańskiego pytania. Co ja mogę polecić poradzić tym, którzy chcą się zając tą techniką? Tylko jedno. Guma, jak chyba żadna inna z technik fotograficznych daje ogromny margines swobody twórcze. Dotyczy to:

– wyboru motywów

– wyboru techniki kładzenia emulsji – każda rada jest dobra (dla doradcy) i każda rada jest zła (dla instruowanego).To po prostu jest taka zabawa, że każdy uczy się na własna rękę.

– wyboru pigmentu zabarwiającego obraz

– sposobu naświetlenia

– sposobu wywołania (można pędzlem, można automatycznie, tzn. bez naszej ingerencji, można też i watką, można też „na brutala” (ja bardzo lubię gumie pomagać za pomocą swojego brudnego dziennikarskiego palucha).

– … i w ogóle wszystkich pozostałych czynników sprawiających, ze albo mamy do czynienia z dziełem sztuki, albo nie.

To, że ktoś zabrał się za gumę, nie namaści go od razu na artystę. Ktoś, kto wdrapał się na scenę, a nie ma z niej nic do powiedzenia, facet czerniący papier i pozostający w przekonaniu, ze wszystko, co zszyte, to już jest wybitna książka, artysta, który wpłynął do nagraniowego studia niesiony falą wielkiej forsy i nie mający krztyny zawodowych predyspozycji patrz boski Enrique I.!), skrzypek, który grając dawna muzykę na dawnym instrumencie rzępoli na nim niemiłosiernie, miast dawać piękny szlachetny dźwięk (do czego ten instrument jest zdolny!) – wszystko to są ludzie produkujący nędzne surogaty sztuki.

Guma nie uratuje złego zdjęcia. Surowy brom jest równie piękny jak guma, bromolej, pigment, olejny obraz, czy grafika. Sprawa twórcy jest dokonanie diagnozy: czy to się nadaje do opowiedzenia tego, co chcę przekazać w wybranej technice, czy nie? Ten, kto to wie – zasługuje na miano artysty. A zresztą wszystko, o czym mówię to po prostu sprawa talentu, lub jego braku. Myślę, że ten przykład z barokowym skrzypkiem jest najlepszy. On też gra na dawnym instrumencie stosując dawne smyczkowanie, barokową artykulację , podobnie jak my posługujemy się dawną metodą fotograficzna. Wszyscy jednak jesteśmy ludźmi końca XX i początku XXI wieku. Musimy być tak sprawni jak dawni mistrzowie, a równocześnie mieć świadomość, że musimy mówić coś od siebie. To, że robimy coś dawnymi metodami, nie jest żadnym alibi dla miernoty. Tu trzeba dawać z siebie wszystko. Jak? A tego to ja już nie wiem….

Myślę, że wbrew moim zamiarom mógł Pan wystraszyć nieco adeptów gumy miast ich zachęcić nie mogę jednak odmówić Panu słuszności jego twierdzeń.
Mówił Pan o motywie i jego doborze. W przypadku Pańskich fotografii przeważa zdecydowanie pejzaż czasem z wkomponowaną ze smakiem architekturą. Czy mylę się sądząc, iż chce Pan w swoich fotografiach (bo myślę tu nie tylko o gumach ale i odbitkach bromowych) przekazać odbiorcy nieco posępną, niesamowita, do tego nie mającą wiele wspólnego z rzeczywistością atmosferę? Jednocześnie przychodzi mi na myśl, że ucieka Pan od człowieka jako motywu. Czy jest to świadomy wybór czy też może uboczny efekt jakiegoś przemyślanego albo – może wprost przeciwnie – nieuświadomionego do końca działania?

Ja nie straszę – jaki miałbym w tym cel? – tylko staram się uświadomić sprawy, z którymi sam się stykam jadąc w plener. Co do tematyki: jedni lubią portret, inni robią tylko fotografie sportową, inni specjalizują się w modzie, a jeszcze inni – właśnie w krajobrazie. Mój kolega, znakomity i bardzo znany fotoreporter od sportu powiedział mi kiedyś „jak ty to robisz, że idziesz w plener i widzisz krajobraz? Ja tego nie umiem” Mogłem wówczas tylko odpowiedzieć: „a ja nie wiem z kolei, jak ty robisz takie fantastyczne zdjęcia sportowców. Ja bym tak nie umiał”. Wszystko to jest – jak zwykle zresztą – sprawą indywidualnej wrażliwości. Ja akurat najbardziej lubię (może nawet czasem czuję…) właśnie pejzaż czasem z architekturką. A ta atmosfera? No cóż, wbrew powszechnej opinii jestem człowiekiem dość zamkniętym w sobie i raczej ponurym. Jakaś autoterapia? Zadał mi Pan pytanie, po którym muszę spojrzeć jeszcze raz na swoją „twórczość”.

No tak, rzeczywiście wygląda niewesoło.

Czasem słyszę taki pytania: „gdzie pan to sfotografował”, albo czasem (to w odniesieniu do znanych powszechnie miejsc – „jak pan to zrobił, że to takie, a nie jak naprawdę”. Odpowiadam wówczas z przepraszającym uśmiechem: te miejsca nie istnieją. One tak naprawdę są w mojej głowie. A guma stwarza takie możliwości tworzenia czegoś w rodzaju „wewnętrznego krajobrazu”. Być może to dziś jest jej rolą. Właśnie to, a nie cukierkowy estetyzm, o który byli i często wciąż są pomawiani fotografowie wciąż stosujący tę technikę. To jest zresztą szersza sprawa, o której myślę warto pogadać. Czy fotografia jest rejestracją rzeczywistości, czy jej interpretacją? Ja sądzę, że artystyczna fotografia jest skazana na interpretowanie świata. A mamy dziś tyle narzędzi: są filmy o różnych ziarnistościach i uczuleniach spektralnych (ja na przykład od wielu lat jestem zakochany w podczerwieni), rozmaite papiery, dawne i nowe techniki fotograficzne. Cała masa. Brać i wybierać.

Wracając do sposobu ujmowania tematu – zawsze zależy mi na tym, by z moich fotografii „nie dobiegał żaden dźwięk”. Chcę, by była w nich cisza – nawet wtedy, gdy sprawiają wrażenie, że w chwilę po ich wykonaniu rozpętała się potworna burza. To znaczy – interesuje mnie wywołanie w widzu pewnego napięcia.

Czy w związku z tym byłoby zbyt daleko idącym wyciąganiem wniosków twierdzenie, że skoro chce Pan tak silnie ingerować w tworzone obrazy to fotografia artystyczna w tym również guma jest dla Pana namiastką malarstwa którego nie może, nie chce, bądź nie potrafi Pan tworzyć?
A jak do mają się gumy z wystawy „Święta góra” będące w zasadzie reportażem z odbywającego się tam religijnego święta? Czy nie są one całkowitym zaprzeczeniem tego co stwierdził Pan przed chwilą?

Owszem, sfotografowałem Grabarkę, a potem zrobiłem z niej gumy. Kierowała mną przekora i chęć eksperymentu: temat jest obfotografowany na wszystkie możliwe sposoby. Na kolorowo (bezsensownie najczęściej), na cz-b, na ostro i drapieżnie, na łagodnie i cukierkowo… Kiedy robiłem te fotografie (a przyznam się, że wystawa powstała po części na zamówienie galerii POKAZ), chciałem zadąć sobie samemu pytanie: jak oddać atmosferę tego święta nie wpadając w religiancki kicz, którego nie cierpię w każdej religii i wyznaniu, jak wejść w świat emocji tych ludzi, którzy co roku idą na Grabarkę z krzyżami, i jak wreszcie opowiedzieć o tym, czego sam tam doświadczyłem? Zdecydowałem się na gumę, ale zupełnie inną, niż te, które robiłem poprzednio. Żadnych ciepłych sepii, brązików, miękkości. Kocham piktorializm, sam go uprawiam, ale on nie nadaje się do tego tematu. Zdecydowałem się na bardzo surowe czarno-biele, często specjalnie przekontrastowane. Myślę, że chciałem również trochę zagrać na nosie tym, którzy lubią o mnie mówić, że robię landszafty. Robię i im nic do tego. Tym razem jednak postanowiłem w imię miłości do gumy i piktorializmu zaprzeczyć pewnym wyobrażeniom na ich temat. Gumy z Grabarki są bardzo „fotograficzne” bogate w detale, wysycone tonalnie. Nie wyobrażam sobie innego opracowania tego tematu w technice, która jest przedmiotem naszej rozmowy. A więc to nie jest żadne zaprzeczenie, tylko raczej rozwinięcie tematu „do czego używać gum bichromate”. Do wszystkiego – pod warunkiem, że z głową. Ale to dotyczy wszystkich dziedzin sztuki.

Nie mam kompleksów w stosunku do malarzy. Bardzo kocham malarstwo, uwielbiam rembrandtowski światłocień, kocham dramatyczne, często wręcz drastyczne światło Caravaggia. Uwielbiam „Niebo nad Delft” Vermeera, kocham pejzaże Constable’a, portrety Reynoldsa, pejzaże Lorrena i ogrodowe sceny Watteau. Lubię je i bardzo cenię, co więcej – staram się (na ile tylko jestem w stanie) wyciągać jakieś konstruktywne wnioski z ich wielkiego dorobku. Wnioski – to nie znaczy, że staram się ich naśladować. Wierzę jednak niezłomnie w pewne europejskie konwencje malarskie: portretu, krajobrazu, martwej natury. Choć świat bardzo się zmienił, to te konwencje pozostały. I to naprawdę nie oznacza drobnomieszczańskich poglądków estetycznych. Uważam wręcz, że te stare konwencje i umiejętność ich stosowania świadczą o estetycznym wyrafinowaniu artysty i kompetentnego widza.

Nie, nie mam żadnych kompleksów stosunku do malarstwa. Proszę zauważyć, że – chyba słusznie – nie maluje się już dziś naturalistycznych krajobrazów, a to, co sprzedaje się w podrzędnych galeriach, te wszystkie jesienie, stare chałupy itd. przyprawiają o ćmiący ból okostnej. A w fotografii wygląda to znakomicie – o ile nie jest tandetna fototapetą. Malarstwo poszło inną drogą, jeśli dziś ktoś maluje Kazimierz nad Wisłą „jak żywy”, to czyni to dla filistrów, którzy chcą mieć jakiś obraz na ścianie, a mają pieniądze i przeświadczenie, że tak właśnie trzeba. Co innego fotografia. To ona przejęła obowiązek rejestrowania świata, opatrywania go własnym komentarzem złożonym ze słów i wyrażeń sobie tylko dostępnych i właściwych.

Kiedyś uważano, że film będzie wrogiem teatru. I co się okazało? Wcale go nie wyparł. Obie te sztuki mają swoje własne środki ekspresji. Jedno nie może naśladować drugiego.

Z tego właśnie powodu – i tu wracamy do fotografii w technice gumy – niesłychanie irytują mnie ci gumiści, którzy za wszelką cenę usiłują upodobnić swoje prace do olejnego malarstwa. Nie dbają o detal, o właściwe odwzorowanie światłocieniowe (albo jego dobre zafałszowanie czy przeinaczenie – przecież mamy do tego prawo jako twórcy). To właśnie oni wchodzą na nie swoje terytorium. Fotografia jest fotografią! Malarstwo jest malarstwem. Z tego również powodu za skończonych idiotów uważam malarzy „hiperrealistów” (zwłaszcza tych z lat 70.), którzy piciali każda krostę na nosie swojego modela, dążąc do upodobnienia obrazu do malarstwa. Malarstwo to jest malarstwo!

Wśród fotografów-gumistów, którzy świadomie zacierali fotograficzną fakturę swoich dzieł najbardziej cenię dwóch: Demachy’ego i Steichena. Oni są wyjątkami. A dlaczego? Bo to byli wielcy artyści, i takim wolno. Oni wiedzieli, po co to robią. Ktokolwiek o centymetr mniejszy od Steichena niech się nie waży, bo po prostu się ośmieszy.

Zawsze staram się, by wykonywana przeze mnie guma była dalej fotografią. Guma sama z siebie zaciera szczegóły – należy jej w tym przeszkodzić, walczyć o detal, o każdy półton. A nagroda bywa często wspaniała. I to ona właśnie sprawia, że sięgam często po tę technikę. Fotografia jest niepowtarzalna, ma swoja atmosferę, a także… dziwne wrażenie trójwymiarowości. Aż chce się czasem wrazić palec w środek fotografii, żeby się przekonać, jak daleko wejdzie w głąb motywu.

Więc nie mam żadnych kompleksów wobec kolegów malarzy. Sam kiedyś próbowałem rysować, ale stwierdziłem, że wolę aparat. I to nie z lenistwa. Fotografowie potrafią swoje, malarze swoje. Ale powinni oglądać nawzajem swoje prace.

Wymienił Pan Demachy’ego i Steichena, za dobre wzorce uznaje Pan dzieła największych malarzy pejzażystów, wiemy już o panu Zielińskim jako sprawcy Pańskiego zainteresowania gumą. Jakich jeszcze twórców mógłby Pan wymienić jako mających największy wpływ na Pańską fotografię i gumę?
Może zechciałby Pan powiedzieć czego szczególnie mamy wyszukiwać w fotografiach i gumach Pańskich ulubionych fotografików? Co z nich wziąć może dla siebie każdy amator do swojego fotografowania i patrzenia na świat w sposób pozbawiony niewolniczej odtwórczości by w efekcie wypracować własny styl i nie narazić się na śmieszność nieudolnego kopisty, o której Pan pisał?

Steichen: za niesamowite wyczucie formy, instynkt i doświadczenie, które pozwalały mu deformować strukturę obrazu fotograficznego, celowo i czasem wręcz ostentacyjnie zacierać jego naturalną „gadatliwość”. Trzeba pamiętać, ze Steichen zaczynał jako malarz i to jego zafascynowanie malarskim aspektem piktorializmu jest w jego twórczości bardzo widoczne. To samo jest z Demachym, choć przyznam się, że bardziej lubię Steichena. Bardzo cenię prace braci Oskara i Teodora Hoffmeistrów z Hamburga, a to za symbolizm w ich pracach.

Mam wiele uznania dla prac Heinricha Kühna, wielkiego Austriaka, jego rodaka Hugona Henneberga, dla marynistycznych prac Josepha Keileya – słowem dla całego kręgu europejskiego piktorializmu skupionego wokół amerykańskiego pisma „CameraWork”. Co mnie pociąga w ich pracach?… Na pewno to, co w nich najbardziej widoczne i wyczuwalne: atmosfera niezwykłej zmysłowości tych prac (oczywiście nie tylko erotycznej zmysłowości, ale raczej ich niesłychanie „gęstości” emocjonalnej). Stworzone przez nich dzieła dziś, po 100 latach od swojego powstania przemawiają swym pięknem. To strasznie banalnie brzmi, ale to szczególne piękno. Ono jest niesłychanie przerafinowane, dekadenckie, często wręcz chore. Ale oddziałują z niesłychana siła. Trzeba pamiętać, kiedy powstawały – wiele z nich, mimo iż kalendarzowo przynależy do naszego wieku tak naprawdę z ducha reprezentuje jeszcze 19-ste stulecie. Jest w tych fotografiach uroda, bije od nich wielka siła… i rozpacz. To piękno to jest pożegnanie pewnego świata. Ludzie słuchają wówczas Mahlera, ostatniego wielkiego postromantyka, kompozytora który wyciągnął z systemu dur-moll ostateczne konsekwencje. W Wiedniu Arnold Schönberg przygotowuje już teoretyczne podstawy pod system dodekafoniczny, rewolucjonizujący muzykę. W sztukach pięknych – dadaiści szykują się już do estetycznej rewolucji, rodzi się kubizm, za drzwiami jeszcze przymkniętymi przez nadciągającą Wielką Wojnę czai się ekspresjonizm. A w fotografii – za 15 lat Moholy-Nagy dokona przewrotu, odejścia od fotografii „figuralnej” ku eksperymentowi, fotografii uciekającej od rejestracji życia… I wszystko to jest zaklęte w tych dziwacznych fotografiach. Myślę, że one mogą nam dużo powiedzieć o nas samych. My też żyjemy w fin de siecle’u i ci z nas, którzy myślą, muszą przeżywać niepokoje podobne do odczuwanych przez tamtych ludzi.

No, ale to są nie tylko zagraniczni fotografowie i nie tylko gumiści. Kocham fotografię Tadeusza Wańskiego za jej erudycyjna znajomość konwencji sztuk pięknych obowiązująca od wieków w Europie, za ich zwiewność, nieziemskość… a równocześnie za swobodę, z jaka traktuje temat. Kocham sztukę fotograficzną Edwarda Hartwiga za jego formalna wirtuozerię, na którą mnie nie stać. Od Hartwiga uczyłem się wrażliwości na piękno fotografii i jestem bardzo dumny z tego, że ten wielki artysta patrzy na moje obrazki życzliwym okiem.

Bardzo lubię gumy Józefa Świtkowskiego, Jana Alojzego Neumanna, Tadeusza Cypriana. A z powojennych fotografów: Mariana Dederkę (ale tego jeszcze przedwojennego), bardzo lubię pejzaże Wiesława Zielińskiego (i to nie tylko dlatego, że często jeździmy razem na zdjęcia), konie Mariana Gadzalskiego oraz portrety i architektury Konrada Pollescha.

A co ma wziąć z tych wszystkich artystów ktoś kto bierze się za gumę? Nie wiem, to osobista sprawa. Jedno można „kopiować” – nie formę, nie technikę, bo to są sprawy bardzo indywidualne, tylko poważne podejście do sztuki. Trudno mi cokolwiek doradzić. Jako krytyk teatralny muszę pisać bardzo precyzyjnie o dziele, które oceniam. Kompletnie jednak mnie „zapowietrza”, gdy mam mówić o swojej fotografii. Niech inni to oceniają.

Skądinąd wiem, że chce Pan spróbować bromoleju, innej techniki fotografii zwaną szlachetną. Czy znaczy to, że guma już Panu nie wystarcza? Czego oczekuje Pan po bromoleju? Jakie jego możliwości uważa Pan za interesujące, że aż warto dla niego zdradzić gumę?

A czy ja gdzieś powiedziałem, ze zamierzam zdradzić gumę? Przecież mi się spodobała i absolutnie nic mi się nie odwidziało!

A bromoleju rzeczywiście chcę spróbować. Zwłaszcza, że chyba byłbym w skrajnej awangardzie polskich „wsteczników fotografii”. Nie, nie zamierzam zdradzać gumy, ale chcę sprawdzić, jak się pracuje w bromoleju. To już jest zupełna archeologia fotograficzna Parę lat temu nawet próbowałem swoich sił w tzw. oleju, ale nie są to próby, które przyniosłyby mi zaszczyt.. A warto sprawdzić, co dziś da się powiedzieć tą techniką. Wiem, że daje ona jeszcze większe możliwości manipulacji tonalnością obrazu. Ponadto z bromoleju można robić przetoki, a więc limitowane serie fotografii ( a nuż kiedyś w naszym kraju rozkręci się rynek takich dziwactw?…) Poza tym ja jestem bardzo przywiązany do tradycji przedwojennego FotoKlubu Polskiego. Każdy z członków tej elitarnej organizacji oprócz nienagannie opanowanego bromu biegle posługiwał się dwiema technikami szlachetnymi. Poza tym – lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć. Czyż nie?

Działa Pan czynnie na polu gumy. Organizował między innymi Pan wystawy nie tylko współczesnych gumistów ale i obrazujące rozwój, historię gumy. Dlaczego uważa Pan za konieczne publiczne prezentowanie fotogramów gumowych? Czy oprócz wąskiego grona czynnych fotografików znaleźli się zainteresowani tą dziedziną sztuki. Nie obawia się Pan, że pielęgnuje martwą gałąź na drzewie fotografii, a wraz z Panem co czas jakiś tylko spojrzą na nią ci, którzy pamiętają ją jeszcze okraszoną liśćmi.

Już tłumaczyłem – ja nie mam żadnych kompleksów na punkcie malarstwa czy żadnej inne dziedziny sztuki. Uznaje fotografie za sztukę autonomiczną, choć spokrewniona z malarstwem i grafiką. Nie obawiam się również, ze uprawiam jakąś martwa dziedzinę sztuki, bo ona wcale nie jest martwa. ja akurat rzeczywiście w swoich gustach jestem dość konserwatywny, ale z zachwytem patrzę na gumy wybitnego gdańskiego fotograf czyli Witolda Węgrzyna. On robi bardzo nowoczesną, a co najważniejsze -mądrą sztukę. Więc nie jest to nic martwego. Bardzo często w moich odpowiedziach pojawia się muzyczny wątek. Ja jestem miłośnikiem dawnej muzyki, tej często zupełnie nieznanej, ale bardzo pięknej i uduchowionej. I co z tego, że takich kopniętych w mózg jak ja jest w Polsce i na świecie garsteczka? czy to oznacza, że mam nie słuchać, albo ktoś ma mi zabronić słuchania dzieł Schutza czy Monteverdiego albo np. Schellego czy Gabrielego? Nie. Co więcej – to jest piękno naprawdę zarezerwowane dla znawców. Ktoś sobie może słuchać na okrągło Reni Jusis, Gorana Bregovicia, Britney Spears czy Nirvany. Ja mu tego nie mogę zabronić, choć bardzo mi jest takich gości żal. Moje piękno jest prywatne i intymne, dostępne tylko wąskiemu gronu tych, którzy się na tym naprawdę znają. Poza tym – ja nie cierpię stad i stadnych emocji.

A po co dziś zajmować się tą stuletnią techniką? Są koledzy robiący gigantyczne pieniądze na fotografowaniu do ulicznych billboardów. Ja im zupełnie nie zazdroszczę takiej „kariery”, choć wiem, że zarabiają pieniądze, o których ja nawet śnić nie mogę. Wiem jedno: że moje pracki przetrwają (co daj Boże), i dadzą cos swoim widzom, a te billboardy albo krwawe jatki z World Press Photo szybko i bez śladu przeminą. Oczywiście może się zdarzyć i tak, że następcy powiedzą o mojej pracy: „to rzecz z drugiej ręki, krok do tyłu w rozwoju fotografii”, ale ja się tym naprawdę nie przejmuję. A opiniami tych, którzy mówią, że to jest martwe drzewo zupełnie się nie przejmuję. Warto chyba zamieścić na tej stronie fragment książki Alfreda Ligockiego z początku lat 60. Ten krytyk zmiażdżył estetycznie gumę i piktorialistyczna konwencję, za jedyną prawomocna dziedzinę fotografii uznając reportaż – chętnie z tzw. społecznym przekazem. Oczywiście tym Jedynie Słusznym. I co? Kto dziś pamięta o panu Ligockim? Tylko ja i paru historyków sztuki. Kto podziwia Wańskiego, Steichena i innych wielkich fotografów? Na pewno więcej ludzi niż czytelników i zwolenników poglądów pana Ligockiego i jemu podobnych .

Czy warto prezentować gumy? No pewnie, że warto! Przecież to jest też kawałek historii sztuki naszego wieku! O tyle smakowity, że znany koneserom! Nie lubimy tłoku, prawda? Zachwyt nad „Moną Lisą” jest – rzekłbym – bardzo bezpieczny. Jak się „Moną” zachwycimy, to nikt nam nie powie, że nie mamy gustu, a ponadto wyrastamy na Bardzo Kulturalnych i Obytych Ludzi. Tymczasem zachwyt nad guma Kühna, Gadzalskiego, czy innych – o, to już jest naprawdę oznaka prawdziwego zainteresowania jakąś dziedziną sztuki, pewnego w niej obycia i wysubtelnienia gustu. Po wystawie w Starej Galerii ZPAF zgłaszali się do mnie różni ludzie, starsi i młodsi. Pytali, jak to się robi. Wyłożyliśmy z Wiesławem Zielińskim stary numer „FOTO” z opisem tej metody. Numer od razu podwędzono. Oby posłużył komuś, choć wiadomo, że „kradzione nie tuczy”. Protestuję z całą mocą – guma ani w ogóle piękna fotografia to nie jest nic martwego! Czy martwy jest Bach? Nie, on wciąż ma nam coś ważnego do powiedzenia! Jeśli dziś sięgamy po dawne środki wyrazu artystycznego, to po to, żeby powiedzieć coś, co ważne jest dla nas i o tej ważności przekonać odbiorców! Howgh.

Patrząc na Pańskie gumy i bromy można odnieść wrażenie, że ukazują świat nieco odrealniony, nie istniejący jakiego nikt nie miał nigdy okazji zobaczyć. A przecież z tytułów tych obrazów wnioskujemy, że te miejsca są często tuż za granicą naszego miasta lub tam gdzie dopiero co byliśmy na wakacjach. Czy te miejsca rzeczywiście istnieją? Czy te chwile naprawdę się zdarzyły? Czy też są tylko efektem umiejętnie użytego przy wywoływaniu gumy pędzelka, kolejnej nałożonej z rozmysłem warstwy lub specyficznych własności podczerwonej błony? A może to nie sprawa techniki ale sposobu patrzenia na świat i umiejętności wyszukiwania niezwykłego w zwyczajnym?

Powtarzam – te miejsca są, bardzo nie lubię podpisywać moich fotografii poezją : „Sen o poranku, mroczna dusza pod koniec świat” itd. Jako krytyk wyśmiewam wszelkie napuszenia w sztuce. Więc wolę, żeby te fotografie – choćby tylko w tytule – były zapisem pewnego miejsca istniejącego realnie. A że Pana zdaniem niczego takiego nie przypominają? No, to już jest kłopot widza. Jeśli zrobiłem mu taki kłopot – to moje zadanie prawdopodobnie zostało wykonane. Co do techniki: oczywiście, to jest sprawa techniki, ale w fotografii to technika ma służyć człowiekowi, a nie człowiek technice. Patrzenie na świat? Pewnie tak. Po to zająłem się fotografią artystyczną , by zmusić widza do patrzenia na świat moimi oczami. Gdybym fotografował ten świat „tak jak wygląda naprawdę” jeszcze w ślicznym „jak żywym” kolorku to nie widziałbym powodu, żeby kogoś zajmować tym, że jechałem 330 kilometrów po jedno zdjęcie. Każdy może sobie to obejrzeć bez mojego skromnego pośrednictwa. Ale skoro tam już pojechałem, to lubię przekonać innych i siebie też, że warto było płacić 3,33 zł za każdy wypalony litr benzyny.

Technika gumy powstała jako efekt uboczny poszukiwania sposobu uzyskania obrazów kolorowych. Cel ten, pomimo pewnych sukcesów, nie został w pełni osiągnięty a fotografia kolorowa poszła zupełnie inną drogą. Nie umniejsza to oczywiście znaczenia tej techniki. Jedną z głównych zalet gumy jest możliwość nakładania kilku a nawet kilkunastu warstw obrazu. Warstwy mogą różnić się tonalnością ale i kolorem. Pozwała to na osiągnięcie przez gumistę zamierzonych efektów kolorystycznych często nie mających wiele wspólnego z rzeczywistością. Dlaczego zupełnie zrezygnował Pan z tej możliwości i wykonuje swoje prace jako całkowicie jednobarwne?

Proponuję, byśmy od razu uściślili pewna szalenie istotną rzecz: gumą jako techniką utrwalania obrazu zainteresowano się w połowie XIX wieku, w chwili gdy zaczęły płowieć dagerotypy, a wczesne procesy papierowe również nie zapewniały wyższej trwałości zarejestrowanego procesu fotograficznego. Zbiegło się to wszystko z odkryciem światłoczułości soli kwasu chromowego w połączeniu z koloidami organicznymi. To legenda, że gumę udoskonalono wyłącznie jako ersatz fotografii barwnej. Owszem, też, ale nie tylko. Proszę pamiętać, że na początku XX wieku znano już materiały światłoczułe o pozytywowym charakterze! To prawda, że wielcy artyści posługiwali się technika gumy wielobarwnej, zawsze jednak mieli w tym bardzo jasny i wytyczony cel. Robili, owszem gumy wielobarwne, ale także ich n i e r o b i l i . To wszystko zależało i zależy od twórczego temperamentu. A dlaczego ja nie robię wielobarwnych gum? Może bym i mógł się tego nauczyć… ale mi się nie chce, a poza tym – ja jestem daltonistą. To znaczy – jeżdżę dużo samochodem, filtr zielony nie myli mi się z czerwonym (podobnie jak światła na skrzyżowaniu), więc z widzeniem barwnym jest u mnie wszystko w porządku. Jednak w chwili, gdy biorę aparat fotograficzny do ręki – ślepnę na kolory. Widzę grę walorów, współzależności liniowe. Jestem fotografem czarno-białym. Ba, artystycznie jestem też „uczulony na podczerwień” – to znaczy widzę, jak motyw będzie wyglądał w infra.

Czy w takiej sytuacji muszę bawić się w kolor? Chyba mi się nie chce, a może… po prostu brakuje mi w tym kierunku wyobraźni i zdolności. Ale jakoś z tego powodu nie narzekam. Świat w szarościach, brązach i granatach jest też cudowny. A maki na zielonej łące zostawiam tym wszystkim, którzy w ciągu kilku ostatnich lat zawalili księgarnie kolorowa produkcją, zaś ludzkie gusty zdeprawowali poglądami, że „barwne jest piękne”. Otóż nie jest. Dla mnie przynajmniej. Albo nie zawsze.

Niektórzy twierdzą, ze fotografia nie jest sztuką, ponieważ jest tylko mechaniczna rejestracja rzeczywistości. To jest nieprawda, Demachy walczył z tym poglądem już 100 lat temu. Mam nadzieje, że kiedyś wspólnie przeczytamy sobie jego znakomity esej o naturze fotografii. Ja robię gumy – monochromatyczne, ponieważ twierdzę, ze moim twórczym obowiązkiem jest opowiadanie o tym j a k coś zobaczyłem, a nie co zobaczyłem. Tylko wtedy mamy do czynienia ze sztuką, z nie mechanicznym zapisem.

Dziękuję Panu za cierpliwość, poświęcenie mam czasu oraz ciekawe i wyczerpujące odpowiedzi. Na zakończenie chciałbym zadać Panu jeszcze jedno pytanie. Czy korzystając z łamów naszej strony chce Pan może przekazać jakieś przesłanie początkującym gumistom i wszystkim naszym czytelnikom?

Wszystkim, którzy chcą się zająć fotografią w tej bardzo ciekawej technice życzę, by nie zrażali się początkowymi trudnościami, a także, żeby nie zapomnieli, że sama odbitka wykonana w gumie nie jest dziełem sztuki tylko dlatego, ze jest gumą. Jeśli chce się zrobić dobre zdjęcie – to często warto zostawić je w czarno-białym spokoju. Guma, jak każda zresztą technika fotograficzna oraz dziedzina sztuki w ogóle – wymaga przede wszystkim myślenia.

Z Tomaszem Mościckim za pośrednictwem internetu rozmawiał Janusz Dec.

Wrzesień 2000r.

Zdjęcia zamieszczono za zgodą i dzięki uprzejmości ich autora Tomasza Mościckiego.

Copyright by Tomasz Mościcki


Źródło: www.guma.powernet.pl

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.